24 lipca 2016

Ponadczasowe parcie na przydział

Cześć i czołem!
Tę niedzielę postanowiłam poświęcić na coś troszkę innego, bo swój nieposkromiony strumień świadomości; mam nadzieję, że jest zdatny do czytania. Pomysł na omówienie tego zjawiska wpadł mi do głowy podczas opisywania Waszego zdecydowanego ulubieńca, czyli Evans, umówisz się ze mną?, jednak nie zrealizowałam go w następnym terminie z prostego względu: nie wiedziałam, czy zdołam stworzyć z tego pełnoprawny post, ale z braku laku postanowiłam spróbować. W pierwszej chwili, dla odpowiedniego zobrazowania, chciałam nazwać dzisiejszy temat drobiazgiem pod względem schematycznym, jednak poświęciłam moment na przemyślenie sprawy. Ostatecznie doszłam do wniosku, że może i owszem, nie jest to gigantyczna zbrodnia, za popełnienie której autorom należy się potrójne dożywotnie odcięcie od internetu, jednak pod jakąś formą przewija się przez prawie każdy tekst, z paroma chwalebnymi wyjątkami. 
(© MedaX6, oryginał Pottermore)
Z pierwszą formą spotykałam się najczęściej w fanfikach Dramione, ale nie oszukujmy się, takiego rodzaju tendencję do przesady można spotkać dosłownie wszędzie, nieważne, w jakiej erze osadzony jest tekst. Niemniej, wróćmy do przykładu Dracze i Miony: miłość tak bardzo zakazana na wszystkich możliwych poziomach, że nasze niewinne serca aż trzepoczą szybciej na samą myśl. A zakazana na oczywistej oraz liźniętej w zeszłym tygodniu linii czystokrwisty – mugolaczka, ale też na innej: Ślizgon – Gryfonka. Bo nie dość, że rodzina jest nastawiona przeciwko nim, chociaż z reguły nie zdążono ich wdrożyć w sprawę (a jak o tym myślę, to zainteresowani prawie nigdy nie obawiają się reakcji konserwatywnych rodziców Malfoya…), to jeszcze okazuje się, że uczniowie reprezentujący dwa główne (przyjmijmy łagodnie, że z perspektywy fanów) domy w Hogwarcie mają coś do powiedzenia w sprawie burzliwego związku naszych papużek nierozłączek. Owszem, jest tutaj podłoże do uzasadnionych kanonem konfliktów na tle klasowym, że to tak ładnie ujmę – jakby na to nie spojrzeć, taki Draco trzymał się w ścisłej grupie ludzi sądzących, że szlamy i zdrajcy krwi to takie dno, że już nic od spodu nie zastuka, no ewentualnie komuś niżej wyrwie się okazyjna „Cholibka!” I jasne, gdyby Draco nagle sobie pofolgował, pozwolił, by ktoś przyuważył go na romantycznych schadzkach w schowku na miotły z Granger, musiałby się liczyć z tym, że bliższy krąg znajomych dość ostro skrytykuje jego dobór partnerki.
  (Oczywiście nie zapominajmy, że taki słynny Diabeł wsparłby przyjaciela w potrzebie, cierpliwie czekając pod rękę z Ginny, w kolejce pod wspomnianym schowkiem, aż jego najlepszy przyjaciel skończy swoje). Sęk w tym, że wcale nie prezentuje się tego na tej płaszczyźnie, często reakcje znajomych Malfoya są spłycone do granic możliwości – tu coś Pansy ponarzeka, tu odstawi parę scen zazdrości, ale w ostatecznym rozrachunku mało kto ma faktyczne ale, podczas kiedy oboje z zainteresowanych zasłaniają się jakimiś nieistniejącymi plotkami i podtrzymywaniem reputacji, które mają sprzedać czytelnikowi, że owszem, wszyscy w Hogwarcie dzielą wspólną jaźń i są przeciwko związkowi Ślizgona z Gryfonką, przecież to abominacja!
  Pewnie niektórzy zauważą, że mocno się to łączy z Kompleksem Huncwota. Autorzy zrobią dosłownie wszystko, by związek Dracze z Mionką był jak najbardziej tajemniczy i nieodpowiedni dla otoczenia, łącznie z wrzuceniem całej populacji Gryfonów i Ślizgonów do jednego worka: wszyscy się nawzajem nienawidzą, wszyscy ze sobą rywalizują, wszyscy nic tylko zauważają, że Hermiona spędza coraz mniej czasu w hogwarckiej bibliotece, a Draco przestaje znęcać się nad pierwszoroczniakami na rzecz przyjemniejszego hobby. Wszyscy obserwują nową najpopularniejszą wcale-nie-parę Hogwartu, prawie jakby na wzór amerykańskich studniówek mieli zostać okrzyknięci najlepszą parą ever oraz królem i królową Balu Bożonarodzeniowego.
  Przesadza się również przy kreacji rodziców bohaterów. Niezmiernie popularny w fanfikach o OC (original character) jest schemat tworzenia bohaterki czystokrwistej, wywodzącej się z konserwatywnej rodziny o długowiecznej tradycji, takiej Scary Sue, która została wychowywana w wierze, że szlamy są mętami społeczeństwa, i często w takiej wierze trwa. Sęk w tym, że podczas kreacji takich postaci, również obowiązkiem autorskim jest napomknięcie o rodzicach naszej Sue (coby lepiej ją przedstawić czytelnikowi). I wcale nierzadko zdarza się, że w jakiejś formie pada stwierdzenie w stylu „Od pokoleń wszyscy w naszej rodzinie trafiali do Slytherinu”. Niby znaczy stosunkowo niewiele, jednak idąc tropem Szlachetnego i Starożytnego Rodu Blacków – na którym często się autorzy wzorują – można dojść do wniosku, że takie tytułowe ponadczasowe parcie na przydział jest, według autorów, czymś kanonicznym i jak najbardziej pożądanym podczas kreowania rodzin czystokrwistych. Bo owszem, zawsze można powiedzieć, że Slytherin to większy prestiż, jednak wydaje mi się, że taki pogląd jest mocno zależny od punktu siedzenia. Nasz punkt siedzenia to bycie skazanymi na smutny los mugola, podczas kiedy czystokrwiści, szlachetni rodzice jedenastolatka już mają ten prestiż, ich dziecko też go posiada – czy uważacie za konieczne, by magiczne społeczeństwo w tym momencie wywierało na dziecku presję dostania się do jedynego odpowiedniego domu? Bo przecież Slytherin to nie tylko sam fakt, że tam dostają się jedynie czystokrwiści i co najwyżej, z łaski wielmożnego Salazara, parę w miarę godnych zaszczytu dzieciaków półkrwi. Slytherin to też, w gruncie rzeczy, jest pewien zbiór cech. Godne podziwu ambicja, przebiegłość, spryt oraz zaradność to wszystko są w porządku cechy, nie mogę powiedzieć, że nie, tyle że może akurat któryś z czystokrwistych rodów prezentowałby sobą nie tylko najwspanialszy rodowód, ale i odrobinę zdrowego rozsądku? A może po prostu ceniliby wśród ludzi więcej zestawów cech niż ten ślizgoński, zapętlony w historii ich rodziny od pokoleń? (A może wyznawaliby, że te cechy są jedynymi odpowiednimi dla ich potomków, ale przynajmniej autorzy postaraliby się uwydatnić absurdalność takiego przekonania, podkreślić, że jest to zacofane myślenie?).
  Zalatuje mi też smrodkiem to, że w kanonie faktycznie wiele osób prezentuje ten dziwny sposób rozumowania – najlepsi są Gryfoni, najlepsi Ślizgoni, a nie, bo Krukoni! Oczywiście Puchoni są jak zwykle wyłączeni z jakiejkolwiek zabawy, ale nie trzeba im współczuć, już dawno się przyzwyczaili i pobolewa ich to tylko od czasu do czasu, naprawdę nie ma czym zaprzątać sobie głowy, a tym bardziej sumienia. Co prawda taki tok myślowy często jest pokazywany nam z perspektywy bohaterów młodych, dam sobie rękę uciąć, że ani Artur, ani Molly nie uważali, że każde z ich dzieci musi trafić do Gryffindoru. Sądzę, że Jo (która swojego czasu zresztą była pod ostrzałem krytyki właśnie z tego względu) próbowała nieco poratować sprawę z domami poprzez rozmowę Albusa z Severusem – chyba wszyscy pamiętamy tę ikoniczną scenę, gdy Dumbledore stwierdza jak gdyby nigdy nic, że może dobrym pomysłem byłoby dłużej wstrzymać się z przydziałem dzieci do domów. Sugerował, że Severus być może nie zostałby przydzielony do Slytherinu, z czym zupełnie się nie zgadzam, ale kimże jestem w porównaniu do chłopa z setą na karku i odjazdową brodą, którą mógłby się owijać jak szalem. Ale może właśnie w tej alternatywnej rzeczywistości Severus zapoznałby się z innymi osobami, trafił do innej grupy znajomych, za których sprawą wykształciłby sobie diametralnie inne od kanonicznych poglądy?
  Ta wątpliwość Albusa to pierwszy i ostatni raz, kiedy w serii próbuje się podważać system domów, sam dyrektor zauważa w nim sporą dziurę logiczną, myślę też, że autorzy również powinni się jej przyjrzeć. Bo spójrzmy na to trochę z boku, z punktu bezstronnych obserwatorów, którzy wcale nie marzą o podjęciu nauki w Hogwarcie. System domów leży i kwiczy, przynajmniej dla mnie, a to z dwóch prostych względów. Po pierwsze: bazuje na dopasowaniu uczniów do charakterów samych założycieli szkoły, to ich zestawy cech służą za wymagania przynależności do danego domu. Może jeden dzieciak na setkę okaże się idealną miniaturową kopią Roweny Ravenclaw, może jeden na tysiąc. Wszystko fajnie, ziarno zasiane, ale i tak trafia się na czuja tam, gdzie pasuje się najbardziej, nawet jeżeli potencjalnie nosi się sprzeczne z duchem domu cechy, czego świetnym przykładem mógłby być Peter Pettigrew. Nikt o zdrowych zmysłach nie nazwałby tego bohatera szlachetnym, a już na pewno nie odważnym – to przecież człowiek, który wydał mordercy swoich jedynych przyjaciół, to człowiek, który wolał spędzić wiele lat pod postacią szczura niż zmierzyć się z rzeczywistością i konsekwencjami, jakie ta za sobą niosła. (Pytanie brzmi, czy również był taki jako dziecko, a jeżeli nie, co wywołało w nim tę przemianę?) Drugim błędnym założeniem jest natomiast fakt, że jacy jedenastolatkowie są, tacy pozostaną. Na kształtowanie się charakteru młodego człowieka ma wpływ wiele czynników, na niektórych te czynniki oddziałują mocniej, na innych słabiej, wszystko zależy od środowiska, wychowania, od ważnych wydarzeń w życiu człowieka, od stopnia chęci pracy nad sobą. Nie można oczekiwać, że Puchoni pozostaną puszystymi, uroczymi kuleczkami szczęścia, nie można oczekiwać, że Puchoni nigdy nie zdecydują się na podjęcie próby stania się bardziej ambitnymi i przebiegłymi, może któryś z nich nie lubi w sobie braku odwagi, co postanowi zmienić, a może zauważa, że jego dobre serce jest zbyt często wykorzystywane. Ludzie uczą się oraz zmieniają przez całe życie, niektórzy więcej, inni mniej, zmieniają poglądy i spojrzenia na świat, praktycznie wszystko w osobowości – w odpowiednich warunkach – może przejść skrajną przemianę.
(© MedaX6, oryginał Pottermore)
 Pewnie ktoś by powiedział tak: ale wrażliwiątko, przecież to są tylko domy, nic więcej. Nie ma po co się nad nimi tak rozckliwiać, nie ma po co aż tak ich analizować, a tym bardziej traktować tak poważnie. Z pierwszą kwestią zgodzę się w stu procentach – to są tylko domy. Nic więcej, a zwykły szkolny przydział. To tak, jakby nasze całe życie miało zależeć od tego, czy dziełem przypadku trafimy do Aniołków, Baranów czy Cymbałów (tak prezentowała się hierarchia w mojej podstawówce, możecie się podzielić swoimi cierpieniami w tym temacie; należałam do Baranów), tak, jakby to, gdzie trafimy, miało ciągnąć się za nami do starości, jakby to miało zaważyć na całej naszej przyszłości. A domy… no właśnie. Sęk w tym, że w prawie że wszystkich fanfikach bierze się je przytłaczająco za poważnie. Wszyscy mają pewne utarczki z przeciwnymi domami, wszyscy żywią jakąś urazę, wszyscy mają oczekiwania względem przydziału dzieci, wszyscy myślą, że są jeden lepsi od drugiego, bo magiczna czapka przydzieliła ich akurat do tego domu. Jak ze świecą w tekstach szukać bohaterów, którzy prezentowaliby chociaż obojętność względem całej tej wlekącej się przez niemalże każdy tekst gęstej atmosfery rywalizacji, a takich, którzy staraliby się mieć otwarty umysł i nie podchodzić do innych uczniów ze wstępnym uprzedzeniem, chyba nigdy nie spotkałam. Już w ogóle nie wspominając o bohaterze mającym całą tę szopkę gdzieś.
 Nie zaprzeczę – parcie na przydział jak najbardziej jest kanoniczne. Uważam, że w umiarkowanej ilości jest akceptowalne, problemem jest tylko i wyłącznie zaskakująca skłonność autorów do przesady. Bo przecież jakoś trzeba pokazać, jaka to miłość Dracze oraz Miony jest zakazana, ohohoho, wszyscy przeciwko nim, a oni mimo wszystko trwają, darzą się namiętnym uczuciem! Połowa Hogwartu spłaszczona, zła i uprzedzona, ale nie oni, oni nigdy! No właśnie. Tło znów obrywa, bo autorzy muszą iść na łatwiznę poprzez wprowadzanie do tekstu mało prawdopodobnego, rozdmuchanego do olbrzymich rozmiarów konfliktu, tym razem na tle przynależności do danego domu, wokół tego budują najczęściej wszelkie burzliwe romanse, nieważne już, pomiędzy jakimi bohaterami. Zapalmy wspólnie wirtualny znicz dla naszego biednego, cierpiętniczego Tła, poświęćmy minutę ciszy (stukanie w klawiaturę jest akceptowalne) na uczczenie marnego żywota tego niezaprzeczalnego męczennika, bo biedak jeszcze wiele w życiu wycierpi, a wsparcie duchowe na pewno mu się przyda.

21 komentarzy:

  1. Postukałam w klawiaturę, więc teraz już spokojnie mogę się wypowiedzieć.
    Od dawna uważam, że w Potterze dużą rolę odgrywa rasizm (w końcu wokół tego toczy się cała wojna), a te Domy to też sposób segregowania ludzi, tylko że zależnie od ich cech. Z jednej strony jest to dobre, bo każdy przystaje ze swoim, ale z drugiej rodzi niepotrzebne konflikty. W końcu Gryfoni i Ślizgoni w kanonie pałają do siebie nienawiścią. Są takie utarte przekonania, że Ślizgoni to śmierciożercy, a Gryfoni odważni dzięki swojej głupocie.
    Chociaż możemy obserwować mnóstwo wyjątków. Luna jako Krukonka, choć oni kojarzą się z kujonami i ludźmi statecznymi, bardziej nadawałby się tam Percy, ale on wylądował w Gryffindorze.
    Autorzy mają zwyczaj uwydatniania i podkreślania schematów z kanonu. Gryfoni i Ślizgoni nie lubią się? Zróbmy z nich odwiecznych wrogów. Ron jest wredny wobec innych? To zapewne przejaw tego, że jest damskim bokserem. Ale chyba tak działają fiki...
    Ogólnie bardzo ciekawy i oryginalny temat ^^

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czemu uważasz, że Luna jako Krukonka jest wyjątkiem? Jak dla mnie idealnie pasuje do Ravenclawu. Zawsze uważałam, że tam trafiają nie tylko tacy typowi Krukoni, ale też i jednostki ekscentryczne, skłonne do prowadzenia badań/eksperymentów w dziedzinach zupełnie niedorzecznych, wyróżniające się czymś z tłumu (choć nie zawsze). W tym przekonaniu dość mocno przekonało mnie też Pottermore, nie wiem, czy odwiedzałaś ten portal. W każdym razie po teście przydziału dostawało się długą mowę powitalną (podobną do tej, którą Harry dostał w kanonie) na temat każdego z domów. W każdym razie podczas czytania serii odniosłam wrażenie, że Jo chciała, byśmy szczególną uwagę poświęcili właśnie Lunie, najlepiej znanej nam Krukonce, dla mnie miała ona stanowić właśnie taki wyznacznik prawdziwego krukoństwa. Co prawda nawet w Ravenclawie spotykała się z małymi złośliwościami z powodu swojej ekscentryczności, no ale jak poniekąd chciałam przekazać dzisiejszym postem, Krukon Krukonowi nierówny ;').
      Dzięki! :')

      Usuń
    2. Nie wiem, jakoś Krukoni zawsze kojarzyli mi się z taką Hermioną ^^ I ich kolory są zimne, stateczne bym powiedziała. Ale teraz, jak czytam, co napisałaś... chyba powinnam zajrzeć na Pottermore.
      Nie wiedziałam o istnieniu tej stronki, a takie cuda tam są. Mam już plany na dzisiejszy wieczór, dzięki wielkie! :D

      Usuń
    3. Ojej, kurcze, jak można nie wiedzieć o istnieniu Pottermore! Ja to się jeszcze przed paroma wiekami zdołałam załapać na uczestniczenie w becie tej strony, woziłam się jak na wysokim koniu, bo patrzcie państwo, kto tutaj jest prawdziwym potteromaniakiem, wybranym z całego świata...! A tutaj ktoś żył w nieświadomości cały ten czas. Szkoda trochę, bo kiedyś o wiele ciekawiej prezentowała się ta strona - można było uczestniczyć w rywalizacji o Puchar domów, warzyć eliksiry, pojedynkować się (to akurat leżało), a co najważniejsze, poniekąd troszkę uczestniczyć z Harrym w każdym rozdziale książek. Teraz już tego nie ma, ale na szczęście przywrócili opcję przydzielania do domów :'). W każdym razie i tak artykuły są najciekawszą częścią Pottermore. Miłego wieczoru :').

      Usuń
    4. "Postukałam w klawiaturę, więc teraz już spokojnie mogę się wypowiedzieć.
      Od dawna uważam, że w Potterze dużą rolę odgrywa rasizm (w końcu wokół tego toczy się cała wojna)" - bezczelnie się wtrącę, ale chciałabym zauważyć, że rasizm to nie to samo co paralela do rasizmu.

      Usuń
  2. Ciesze sie, widząc tekst na temat, ktory podsunęlam. Kiedy byłam mała, to oczywiscie ten podział bardzo mi się podobał, wszystko było jasne i w ogóle, ale zycie nie na tym polega. Ludzie sa inni, ale to powinno ich łączyć, a nie dzielić; uczniowie z rożnych domów powinni się poznawać, a nie kisić we własnym sosie. Dlatego na przykład w swoim opowiadaniu staram się pokazywać uczniów ze wszystkich domów (choc sama na siebie jestem zła,ze mam tylko dwójkę ważnych Puchonow) i relacje miedzy nimi. Oczywiscie logiczne jest to, ze skoro taki podział istnieje, to łatwiej poznac ludzi z własnego domu, ale łatwiej nie znaczy zawsze lepiej ;p

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Trochę rywalizacji i spięć zawsze jest fajne, starcia o Puchar Domów czy quidditcha zawsze dodawał tej serii smaku (chociaż i tak Puchar Domów zawsze dostawali Gryfoni...). I nadal uważam, że w kanonie jest to faktycznie coś okej, zresztą zgadzam się z całym komentarzem Delty na ten temat, tak w większości fanfików... cóż. Pozostaje mi westchnąć ciężko i zastanawiać się dlaczego :'P.

      Usuń
  3. Ja się chyba bardziej do kanonu odniosę niż do ff tym razem, bo w sumie... lubię to parcie na przydział. Ok, strasznie denerwowało mnie, że bohaterowie w ogóle się nad tym nie zastanawiają i łykają brednie jak młode pelikany, ale - właśnie - równocześnie wydawało mi się to prawdopodobne.
    Primo te dzieci zostają odcięte od domu, gdy mają jedenaście lat. O ile magiczni rodzice mogą utrzymywać kontakt przez listy, o tyle mugole mają już na starcie pod górkę. Ale okej, powiedzmy, że uda im się ogarnąć obsługę magicznej sowy - nadal są w gorszej sytuacji. Nie wiedzą nic o tym świecie, o magii, o prawie, ekonomii, tradycji itd. - przestają być siłą rzeczy autorytetami. A to czas kiedy dzieciaki stają się nastolatkami ;) Więc rolę autorytetów musi ktoś zająć. Starsi koledzy, nauczyciele? Nawet ci ostatni nakręcają rywalizację.
    Secundo - odpowiedzialność zbiorowa. Punkciki, puchar domów. Najlepszy sposób, żeby udupić dziecko, które słabiej sobie radzi. (Albo poniżyć cały dom - końcówka pierwszego tomu się kłania). Nie zdziwiłabym się, gdyby część agresji skierowana przeciwko innym domom brała się właśnie z presji jaką narzuca system punktowy. Zawsze lepiej powiedzieć, że przegraliśmy, bo inni to szuje, a nie dlatego, że my jesteśmy słabi :P
    Poza tym zauważ, jak wyraźne są granice pomiędzy domami - własne herby, barwy, własne, ukryte i ohasłowane (!) pokoje, drużyny quidditcha, osobne stoły, klepsydry (czy co tam było z punktami), które ciągle przypominają o rywalizacji - klimat sprzyja traktowaniu tego na poważnie. Dorośli traktują to na poważnie. Serio, McGonagall pozwoliła grać w quidditcha Harry'emu, bo stwierdziła, że tak mogą wygrać ze Slytherinem. Drobnemu jedenastolatkowi, który nigdy wcześniej nie latał, w grę, w której dwójka uczestników ma za zadanie odbijać tłuczki w przeciwników. Co mogą pójść źle...
    A co do Slytherinu jako takiego:
    "Nasz punkt siedzenia to bycie skazanymi na smutny los mugola, podczas kiedy czystokrwiści, szlachetni rodzice jedenastolatka już mają ten prestiż, ich dziecko też go posiada – czy uważacie za konieczne, by magiczne społeczeństwo w tym momencie wywierało na dziecku presję dostania się do jedynego odpowiedniego domu?"
    Yep, myślę, że tak :D Więcej, miałam wrażenie, że w kanonie nikt nie pamiętał, jakie cechy są przypisywane Ślizgonom - chodziło tylko o to, że to jest odpowiedni dom. Znaczy, że są w nim odpowiedni ludzie. Zawsze podejrzewałam, że dzieci ze Slytherinu w większości znały się jeszcze sprzed szkoły - że znali się ich rodzice (przy Malfoyu i jego kolegach nie było to przypadkiem wprost powiedziane?) i "w dobrym tonie" było, żeby te znajomości pielęgnować również w czasie szkoły. W Slytherinie po prostu były pieniądze - przyszli wspólnicy, przyjaciele, małżonkowie. O ile wątpię, żeby dzieci zdawały sobie z tego sprawę, to dorośli na pewno. Podejrzewam, że nawet jeśli charakter latorośli niezbyt się zgadzał, to i tak rodzice nakłaniali je do Slytherinu - żeby nie miało później utrudnionego startu, straconych kontaktów i możliwości :P Bo przy takiej niechęci pomiędzy domami, zawiązywanie przyjaźni musiałoby być utrudnione.
    No i też trochę podejrzewam, że dzięki temu Voldemortowi udało się stworzyć bazę dla Śmierciożerców w tym domu - klimat temu sprzyjał.
    I jasne, zawsze można powiedzieć, że to samo można było robić poza szkołą i po szkole - ale po co utrudniać sobie (dziecku) życie?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Choć podejrzewam, że nikt tego tak nie analizował - rodzice chcieli, żeby dziecko było w Slytherinie, bo "to najlepszy dom", dzieci chciały, bo "to najlepszy dom" - a czemu najlepszy? No, eee, bo Slytherin go założył!
      Serio, myślę, że każdy dom mógł stać się taką wylęgarnią w sprzyjających warunkach - padło na Slytherin, bo założenia mile głaskały ego dzieciom czarodziei. A kasa ma to do siebie, że lubi się kumulować przez pokolenia :D Ale nawet jakby czapka śpiewała, że Salazar ceni czyste serce, niezłomne zasady i pracowitość (ale nie rezygnuje z rasizmu), to podejście czystokrwistych rodów do tego domu nie zmieniłoby się ani o jotę.
      Co nie znaczy oczywiście, że wszyscy tam byli bogaci i wpływowi - Snape i Riddle to najlepsze przykłady - ale podejrzewam, że większość z nadzianych tam lądowała.
      No i podobał mi się komentarz w którymś tomie (chyba Ron go powiedział po piosence tiary) - "Jeśli to oznacza współpracę ze Ślizgonami, to nigdy w życiu". Ładnie pokazuje, jak głębokie były te uprzedzenia, również po tej dobrej stronie.
      A swoją drogą, zauważyłaś, że jak wśród Ślizgońskiej młodzieży nie ma w zasadzie żadnych niejednoznacznych postaci (w ogóle są słabo zaznaczeni), to dorośli nieźle się wybijają?
      Regulus jako zdrajca (który w dodatku nie chciał skrzywdzić swojego skrzata), Snape - szpieg, Narcyza przedkładająca rodzinę nad Czarnego Pana, Andromeda, matka Snape'a... Nawet wśród negatywnych zdarzają się ciekawe sylwetki - młody Tom Riddle jest dla mnie niezłą postacią, która zepsuła się z wiekiem.
      Ale wracając do tematu - nie zmienia to faktu, że naprawdę marzę o jakimś fanfiku z obiektywną postacią, która by ten cały system posłała w czorty :D Może jakiś nauczyciel z innego kraju, który chciał spróbować swoich sił w jednej z najbardziej prestiżowych szkół czarodziejskiego świata?
      No i zgadzam się, że Tło to bohater biedny i pokrzywdzony - nie ma mowy, żeby nikt się nie wyłamywał. No ale wiadomo, kompleks huncwota, tylko upragowany.
      (A sama należę do TeamHufflepaff i uważam, że mój James jest pokiereszowanym przez życie Puchonem :D)
      (Jeżu, ale się rozpisałam - nie morduj za to)

      Usuń
    2. Hehehe, a rozpisuj się, miło czyta się takie długie, wnikliwe rozkminy odnośnie własnego posta xD. Aczkolwiek nieco głupio jest mieć o tyle krótszego komcia, bo właściwie z pierwszym twoim komentarzem zgadzam się w pełni i nawet nie widzę powodu, by jakkolwiek na niego odpisać, bo i tak tylko lałabym wodę, a wniosek byłby taki sam - POLAĆ TEJ PANI!
      No i też racja, że - jak zauważyłaś, jeszcze z tyloma argumentami, łezka się w oku kręci - w kanonie ten koncept jest mocno rozbudowany, uzasadniony i rzecz jasna bardziej niż prawdopodobny. Chociaż zawsze dziwiło mnie właśnie to, że wszyscy dorośli (do krótkiego momentu Albusa) są w jakimś stopniu zaangażowani w tę rywalizację, wszyscy nauczyciele podżegają dzieciaki (chociaż wydaje mi się, że z McGonagall było nieco inaczej - tak, fakt pobicia Snape'a, ale była wielką fanką quidditcha i chyba bardziej chodziło o rywalizację sportową niż domową), że nikt chociaż odrobinę nie ma tego w czterech literach. Nikt. Ani jedna osoba. Mam takie wrażenie, że gdyby hipotetycznie (bezdzietni) Ślizgon i Gryfon z tego samego rocznika spotkali się w jakiejś ciepłej posadzce, kanonicznie zdołaliby wydrapać sobie oczy, a przecież jak się na to spojrzy trzeźwym okiem, wręcz absurdalne jest, by dorośli ludzie aż tak przeżywali jakieś głupie szkolne domy (czy na nasze klasy). Dlatego też dziwiło mnie, że w kanonie nikt nie przejrzał na oczy, ani jedna postać, i nie zastanowił się nad tym, jak bardzo pozwalają, by idiotyczne rzeczy ich dzieliły.
      No ale to jest kanon, który względnie ma tendencje do trzymania się kupy. Inną sprawą są fanfiki, gdzie to wszystko jest tak jednowymiarowe i śmierdzi na kilometr imperatywem narracyjnym, gdzie wszyscy hurdur sie nienawidzo i w ogóle to majo wszy w pempkach. Za każdym razem uderza mnie sztuczność takich zagrań.

      Co do niejednoznacznych postaci, chciałam powiedzieć, że może Blaise Zabini by się pod taką kategorię załapał, ale nawet przy argumentach trudno jest to wziąć na poważnie, kiedy pojawiał się w serii tak rzadko i zapewne zaciera mi się granica między kanonem a fanonem :P. Można by też luźno uznać, że Draco zaczął się pod taką załapywać w Księciu Półkrwi, w końcu przechodził małe załamanie nerwowe i z błyskawicznie zderzył się z rzeczywistością. No ale nie wiemy, co siedziało wtedy w jego psychice, możemy wnioskować i gdybać, a to też mało konkretne argumenty.

      Usuń
  4. "nikt chociaż odrobinę nie ma tego w czterech literach" - A Slughorn? Jemu można zarzucić masę rzeczy, ale akurat domy mu w kolekcjonowaniu ludzi nie przeszkadzały :D

    Fakt z Draco, tylko na niego wpływał już świat spoza Hogwartu - więc powiedziałabym, że został zmuszony do szybkiego dorośnięcia. Bo ogólnie mam wrażenie, że Ślizgoni, kiedy nie wchodzą w grę osobiste uprzedzenia Harry'ego/narratora (no, czyli głównie odpada szkolna rywalizacja) są całkiem sensownymi bohaterami i - może mnie nie zlinczują fani :D - dosyć podobnymi do Gryfonów. Ludzie, o których wcześniej wspominałam, byli odważni, lojalni (silne więzi rodzinne, ale też fanatyczne oddanie Czarnemu Panu), skłonni do podejmowania ryzyka, działania... Poza tym szufladkowanie ludzi i pielęgnowanie uprzedzeń też Gryffindorowi nie było całkiem obce (Huncwoci, ekhem, Ron, ekhem).
    Oczywiście są różnice, inne wartości są pielęgnowane w tych domach itd. - ale mam wrażenie, że, jak już się przebić przez tę otoczkę mhroku i zła, to Ślizoni i Gryfoni mają więcej wspólnego ze sobą niż z Krukonami czy Puchonami.
    Choć ciężko się mi w sumie wypowiadać o dwóch pozostałych domach...

    Z tym rozłażeniem się świata w ff - mam wrażenie, że to trochę rozleglejszy problem. Po prostu wydaje mi się, że autorzy - no, młodzi szczególnie - nie potrafią analizować tekstu, tak cudzego jak i swojego. Czytają w książce, że Ślizgoni nie lubią Gryfonów, a Gryfoni Ślizgonów - to przerzucają to do fanfika. Bo tak było w kanonie. Ale w sumie nie wiedzą (nie zastanawiają się nad tym), dlaczego dzieciaki tak się zachowują. A pisanie opowiadania bez znajomości bebechów świata jest jak próba skonstruowania samochodu, kiedy samochód widziało się jedynie na zdjęciu, z zewnątrz - nawet jeśli uda się idealnie odtworzyć kształt, to i tak daleko się nie zajedzie :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale tak, żeby to wyrazić :'(. Zasiać ziarno trzeba... Zresztą Slughorn to mój najukochańszy nauczyciel, pfft, nie jakieś tam Snape'y czy Lupiny, SLUGHORN, MIŁOŚCI MA... (Ale Slughorn miał też ze złego powodu domy w czterech literach, też robił to dla swojego zysku, podobnie jak McGonagall chciała, żeby Gryfoni wygrali ze Ślizgonami, tyle że kierunki inne).
      Bo są podobni, tyle że cele, mam wrażenie, osiągają na inne sposoby. Gryfoni kojarzą mi się z działaniem faktycznym, takim widocznym gołym okiem, fizycznym, natomiast Ślizgoni z konstruowaniem dobrego planu w ciszy i spokoju, puszczeniu wszystkiego w ruch i obserwowaniu, jak klocki domino się walą.
      Powiedz mi, czy lubiłaś Cedrika? Mam wrażenie, że fandom go nie docenia, no ale znów... to jest/był dobry chłopak, takich mało kiedy się docenia. :c
      Bardzo trafne porównanie popełniania fanfików do konstruowania samochodów. Taka dygresja: i tak mam wrażenie, że gdyby ktoś miał z pamięci (bez żadnych wzorów) stworzyć samochód, chociażby narysować, toby samo przez się byłoby ciekawie xD. Na wzór tego http://twistedsifter.com/2016/04/artist-asks-people-to-draw-bicycle-from-memory-and-renders-results/ To jeszcze bardziej skłania do refleksji na temat fanfików :'D.

      Usuń
    2. Toż ja nie mówię, że z niego był porządny człowiek :D
      Ano, to dobre podsumowanie tych domów. Ja w sumie najbardziej lubię, jak oba te typy charakteru współpracują - nawet jeśli to banalny duet. Po prostu przyjemnie mi się to ogląda/czyta.
      Swoją drogą Hermiona jest trochę Ślizgońska. Na początku wydawała się osobą twardo podążającą za regulaminem, ale w sumie - warzenie eliksiru Wielosokowego czy organizowanie Gwardii Dumbledore'a to nie były typowo gryfońskie zagrania. No, zakładając, że typowy Gryfon nie zbruka się pokrętnym planem - ale kanon w sumie tego stereotypu nie potwierdza.
      Lubiłam. Ujął mnie tym, że czuł się nie fair, kiedy wygrał z Harrym mecz, bo ten zemdlał. To było takie, no... normalne.
      No jasne, że efekty byłyby ciekawe :D W ogóle jakbyś chciała poeksperymentować. to spróbuj przerysować jakiś obrazek (no, taki np. http://www.kolorowankidowydruku.eu/Images/kolorowanki-konie-18.jpg). Tylko musisz go druknąć. I tak - za pierwszym razem normalnie, tak jak go widzisz. Za drugim - odwróć wydruk do góry nogami i zasłoń inną kartką. Odsłaniaj go tak co dwa cm np. (żeby pasek był wąski i twój mózg nie mógł rozpoznać całości). Tylko weź sobie większą kartkę od oryginału. A później porównaj efekty.
      ...Nie zadziała, jeśli po prostu umiesz rysować xD Ale jeśli nie potrafisz, to powinno wyjść interesująco.

      Usuń
    3. Nie wiem, czy we wskazanych przez ciebie sytuacjach (warzenie eliksiru, GD) na cokolwiek zdałoby się podejście stricte gryfońskie. Z pewnością nie były to szczególnie szlachetne zagrania, ale chwali się, że niektórzy mieli dość oleju w głowie, by taki wniosek osiągnąć. Zresztą nie wiem, czy Hermiona jest dobrym przykładem Gryfonki - była hatstalem, ze swojego rocznika to właśnie przy niej tiara spędziła najwięcej czasu na zdecydowanie, gdzie lepiej Hermiona by się wpasowała.
      W weekend zapewne popróbuję, o ile mi się twój komć przypomni, i podzielę się efektami xD.

      Usuń
  5. No, co zrobisz? Nic nie zrobisz. Takie jest już życie, że jedni są wystrzałowymi Dracze i Hermioną, a drudzy bezimiennym Tłem. Trzeba przyznać, że podział domów leży i kwiczy, ale spróbujmy usprawiedliwić szanowną panią Rowling przez analizę Założycieli. Chyba jest już to wymysł pisarzy ff, ale każdy z nich (Założycieli) chciał mieć swoją "grupkę", którą mogłaby nauczać. I tu pojawia się selekcja. Taka Rowena, wiadomo, będzie najbardziej ceniła bystry umysł, Slazara będzie interesować tylko efekt końcowy (to, w jaki sposób sobie uczeń poradzi, już niezbyt), Helga natomiast nie mogłaby zdzierżyć, gdyby to wszystko nie było zapracowane własnymi rękoma czy, o zgrozo, krzywdą innych ludzi, a Godryk będzie namawiał do ponoszenia ryzyka i w razie czego odwagi, by przyznać się do błędu. I tak powstała Tiara Przydziału. Wiem, trochę naciągane, ale jak już mamy kanon, to nie starajmy się go za bardzo wdeptywać w ziemię.

    Tak w ogóle, to zauważmy, że Harry miał jakiś wkład w decyzję Tiary. To leciało jakoś tak, że Tiara się zastanawiała i palnęła, że może do Slytherinu, a Harry, czując, zimny pot na plecach (on Ślizgonem? Toż to Malfoy-Dupek nim jest!), powtarza, że on tam nie idzie i koniec, kropka.

    Podsumowując, przydział jest do bani. Uczniowie są w stanie nakierować Tiarę, by wysłała ich tam, gdzie oni są. I zakładam, że tak się właśnie stało z takim Peterem, który nie chciał rozstawać się z już powstałą grupką przyjaciół (chyba, bo nie wiem, czy spotkali się już w pociągu, ale załóżmy). I nie oszukujmy się, Hogwart to jedyna szkoła magii na wyspach. Chodzenie tam jest już samo w sobie pewnym powodem do dumy. A przynależność domowa ukształtowała ich na takie a nie inne osoby (kto z kim przystaje, takim się staje - a co! Walnę jakimś przysłowiem dla poparcia! ^.^), to część ich dzieciństwa i może właśnie przez to traktują to zbyt na poważnie. Dodając do tego wojnę, która nie jest taka super przyjemna... Ludzie mają detencję do skupiania się na głupich rzeczach i sprawach, kiedy wokół są zabijani ludzie. A ta dziwna cisza pomiędzy wojnami mogła spowodować, że społeczeństwo czarodziei nie wiedziało, jak się zachować. W końcu największy czarnoksiężnik ot tak zniknął. Część też potraciła swoje rodziny, a fakt, że Voldemort jednak wolał Ślizgonów na swoich popleczników (ja bym tutaj pomyślała o tym przypadku raz na tysiąc, o którym pisałaś, chodzi mi o to, że Tom mógł być dokładnie jak Salazar z tymi cechami i bla-bla), nie pomógł w walce z tymi odwiecznymi podziałami.

    Ach! I zauważmy, że Tiara ciągle coś gderała o zjednoczeniu, ale ona akurat miała taki autorytet, że łał. A na poparcie mojej tezy, że to wojna w dużym stopniu się do tego przyczyniła, że w kanonie wszyscy chcieli się pozabijać przez punkty i Puchar Quidditcha, pomyślmy o sławetnej przyjaźni Severusa i Lily. Z tego, co wiem (a przynajmniej wydaje), Lily nie była szykanowana przez swoją przyjaźń. Nie mówmy o Snapie (za cholerę nie wiem, jak powinno się odmieniać), który ze swoimi zniszczonymi ubraniami z drugiej ręki i przetłuszczonymi włosami (urodą też nie grzeszył) był łatwym obiektem do drwin (dzieci takie okrutne >.<).

    Się rozpisałam! Ale już nie przynudzam.

    Pozdrawiam,
    C.

    PS Tiara Przydziału się myli i o! Na Pottermore wyszło, żem Krukonka, kiedy czuję się Puchonką (ta bezinteresowność i chęć pomagania innym przy akompaniamencie przesadnej uczciwości - kiedyś mnie to zniszczy xD).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fakt, podczas pisania posta zupełnie zapomniałam, że przecież dzieciaki też miały jako taki wpływ na decyzję Tiary Przydziału. Co, poniekąd, jak reszta wymienionych przeze mnie rzeczy jest zarówno wadą jak i zaletą - z jednej strony dzieciak może się poratować w chwili potrzeby, z drugiej trafić do zupełnie nieodpowiedniego domu. W gruncie rzeczy przydział jest mocno pusty.
      Faktycznie, w kanonie nie znalazła się żadna informacja świadcząca, że ktokolwiek miałby coś przeciwko znajomości Lily z Severusem (pomijając Huncwotów, którzy są uprzedzeni z wiadomo jakiego względu). Też jest to jakiś argument; w sumie można by się kłócić, że mało znaczący, ale wydaje mi się, że gdyby Lily miała z tego powodu jakieś trudności, zapewne ktoś by o tym wspomniał.
      I tak, poprawnie odmieniłaś nazwisko Snape'a :').
      Hmm, mnie za pierwszym razem, jeszcze podczas bety, przydzielił do Slytherinu. Potem za każdym razem lądowałam już w Ravenclawie, chociaż celowałam w Hufflepuff. :c Ten smutek!

      Usuń
  6. Wrażliwiątko, wiesz, co było ostateczną motywacją do napisania tego komcia? Fakt, że zmieniłam w końcu awatar na taki na poziomie i chciałam się nim pochwalić. :’)
    „I jasne, gdyby Draco nagle sobie pofolgował, pozwolił, by ktoś przyuważył go na romantycznych schadzkach w schowku na miotły z Granger” – romantyczne „schadzki w schowku na miotły” to sformułowanie celowe?
    „taki pogląd jest mocno zależny od punktu siedzenia” – siedzenia? Chyba mała kalka językowa się wkradła.
    „ System domów leży i kwiczy, przynajmniej dla mnie, a to z dwóch prostych względów. Po pierwsze: bazuje na dopasowaniu uczniów do charakterów samych założycieli szkoły” – imo to zbyt śmiała teza. Zastąpiłabym to stwierdzeniem, że założyciele byli przede wszystkim archetypami pewnych postaw, ich personifikacją. Tak się dzieje w przypadku większości postaci historycznych mających przełomowy wpływ na bieg historii – przestają być ludźmi, a stają symbolem uwarunkowanym w kontekście biegu zdarzeń. Hm, taki Napoleon? Kurdupel, który podbił Europę. „Mały, ale wariat”. Tylko że… Napoleon nie był niski – miał ponad metr siedemdziesiąt wzrostu, co w tamtych czasach stanowiło średnią. Większości ludzi jednak nie interesuje prawda, bowiem w owym niewinnym stwierdzeniu kryje się pewien utarty archetyp „maluczkiego, który jest w stanie podbić świat” – niczym w cytacie Dalajlamy o komarze.
    Trudno mi sobie przypomnieć konkretne momenty z książki, w których bohaterowie wypowiadali się na temat samych założycieli (cóż, pewnie i tak w 85% wiedzę na ich temat przekazywała tiara przydziału), w każdym razie szczerze wątpię, by byli oni rzeczywistymi odwzorowaniami person, jakie z nich wykreowano przez te setki lat. Nawet jeśli w HP nie pojawiło się na ten temat słowo – jest to wniosek raczej logiczny, tak właśnie działa świat. A już na pewno świat Jo, w którym myślenie magiczne, na którym są oparte przede wszystkim religie, odgrywa najważniejszą rolę.
    „Drugim błędnym założeniem jest natomiast fakt, że jacy jedenastolatkowie są, tacy pozostaną” – czy gdziekolwiek w książce padło takie stwierdzenie? Nie pamiętam, więc kolejny raz rzucam pytaniem w przestrzeń. W każdym razie widzi się to dla mnie tak samo, jak w przypadku profili w liceum – w wieku 16 lat wybierasz humana, ale przecież to nie przykleja ci łatki humanisty, a tym bardziej nie nakłada obowiązku na późniejsze kontynuowanie edukacji na studiach humanistycznych. W HP sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana, bo, wiadomo, TRADYCJA. Ale jeżeli weźmiemy tę kwestię do siebie w sposób aż tak dosłowny, spłycimy i tak często wątpliwe pod względem logiki prawa rządzące światem czarodziejów. Czy to wina szukania dziury w całym, czy sposobie, w jaki pisała Rowling – pozostawiam do ocenienia samemu.
    (Szybka refleksja: dlaczego tak często rozpatruje się świat przedstawiony w HP jako coś, gdzie funkcjonują inne zasady „naturalne” niż te wśród uniwersum mugoli? Czarodzieje to czarodzieje, fakt, ale także po prostu… ludzie.)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zacny awatar, milordzie.
      *stuk stuk kieliszkami wina*
      Tak, celowe.
      Kalka językowa? Z jakiego znowu języka? :D Jest takie wyrażenie "punkt widzenia zależy od punktu (miejsca? Google nie pomaga) siedzenia", tylko coś się tam po drodze pozmieniałooo xD... Nie chce mi się nikomu zawracać gitary betą tych tekstów, więc czas się przyzwyczajać do mojego typowego przeinaczania... wszystkiego, co się da. Wiesz, ciężki orzech do zgryzienia ;').
      Możliwe, nie spojrzałam na to pod tym kątem.
      Oczywiście, że nie pada takie stwierdzenie w tekście, Jo chyba nie jest aż tak skłonna do podważania własnego tekstu, nawet po latach, a przynajmniej nie w tej kwestii :'P. Nawiązywałam do wspomnianej rozmowie Albusa z Severusem; moim zdaniem błędnie założono, że w wieku jedenastu lat można z taką pewnością określać dominujące cechy dzieci, jakby nie biorąc pod uwagę, że szczególnie po zamieszkaniu w szkole z internatem, miejscu, gdzie jest spore przyzwolenie na, eee, powiedzmy: indywidualizm, pośród mnóstwa dzieciaków w podobnym wieku, w dzieciakach mogą zajść duże zmiany. W teorii ich cechy powinny się jakby utrwalić, w końcu najwięcej czasu w Hogwarcie zawsze spędzało się właśnie w otoczeniu uczniów ze swojego domu, którzy ponoć podzielali te cechy. Jakbym miała ocenić parę okresów swojego życia pod względem przynależności, raz byłabym na sto procent mhrocznym emo Ślizgonem, raz Krukonem, a teraz pewnie Puchonem.
      Tyle że przydział nieszczególnie bardzo podlegał kwestii wyboru. Wydaje mi się, że Harry był takim rodzynkiem, który poprosił tiarę o to, żeby nie przydzielała go do Slytherinu, do zuego Malfoya ze wszami w pępku, więc tylko luźno można go porównać do wyboru typu licbazy. Zresztą w kanonie MOCNO szufladkowano uczniów Slytherinu, przecież byli tak bardzo spłaszczeni, tak bardzo postrzegani jako masa, że czasami gorzej niż w opkach, naprawdę. Owszem, narratorem był uprzedzony Harry, ale też (jak wspomniała Delta) Jo nie stworzyła żadnych niejednoznacznych młodych Ślizgonów, którzy mogliby wskazywać, że faktycznie uprzedzenia Harry'ego to tylko, no, uprzedzenia. Bo poza Harrym mamy też takiego Rona, który był szczególnie cięty na Ślizgonów, mamy Hermionę, która nigdy nie stwierdziła nawet swej obojętności względem nich (czyli można uznać na potrzeby dyskusji, hehe, że w jakimś stopniu podzielała ich uprzedzenia), chociaż na czwartym roku zgnoiła Rona za jego teksty o "brataniu się z wrogiem" (Krumem). Przecież nawet sama McGonagall w kanonie kazała wyprowadzić wszystkich Ślizgonów podczas Bitwy o Hogwart - nawet ona założyła, że nikt z nich nie stanie po ich stronie podczas bitwy z Voldemortem.

      Usuń
  7. " takich, którzy staraliby się mieć otwarty umysł i nie podchodzić do innych uczniów ze wstępnym uprzedzeniem, chyba nigdy nie spotkałam. Już w ogóle nie wspominając o bohaterze mającym całą tę szopkę gdzieś."

    Odnośnie powyższego, to spotkałam takie fiki - choć nie w języku polskim a angielskim - gdzie główną osią fabuły było zjednoczenie Hogwartu i zniwelowanie uprzedzeń. Nawet były ficzki, w których ktoś wracał do czasów założycieli Hogwartu, żeby odkryć, że to nie było tak, że Slytherin to ten bad guy, który tylko chciał mordować szlamy, więc cała współczesna rywalizacja i opinie jakoby "wszyscy Ślizgoni byli źli" to jedna wielka pomyłka. Takie ficzki znajduję przypadkiem, najczęściej w dziale time travel lub alternative universe. Nie ma tego dużo, ale trafia się. Znam też ciekawą wariację, w której Snape trafił do Gryffindoru, bo sam przekonał Tiarę, żeby go tam umieściła :D

    OdpowiedzUsuń
  8. Jak przeczytałam tytuł to myślałam, że będzie to o bardzo częstych w fanfickach ponownych przydziałach, głównie córki Lorda Voldemorta po tym jak dowiedziała się kto jest jej ojcem, ale nie tylko.
    Także sugeruję autorce bloga żeby napisała coś o tym kompletnie niekanonicznym schemacie.

    OdpowiedzUsuń

Lubię komcie. Dajcie mi komcie. Proszę o komcie. Chcę komcie. Komcie komcie komcie.

Szablon stworzony przez Arianę | Technologia Blogger | X X