6 listopada 2016

Fanfikowe ultimatum: lobotomia albo Avada!

Nie ma czasu na przywitania!
To, co teraz przeczytacie, jest wiadomością z ostatniej chwili: autorzy są niebezpieczni. Powtarzam: Autorzy. Są. Niebezpieczni. Jeśli życie Wam miłe, z telefonem w ręku czy laptopem pod pachą znajdźcie schronienie, byle szybko. Proszę zachować spokój! Żadnego przepychania!
(© RaRo81)
Hej! Za dużo nas pod tą peleryną-niewidką, nie mamy już po jedenaście lat!… Ech, dobrze – widać wszyscy już się umościli, stopy nam trochę wystają, ale w porządku, jakoś przejdzie. Teraz, kiedy pewne jest, że nie mamy żadnych szans na przetrwanie czystki, możemy po dziennikarsku rozpocząć rewolucję. Zabiją mnie za to, Was kropną za współudział, ale ktoś musi przerwać tę falę okrutnych zbrodni: bowiem autorzy, mimo zakazu prawnego, przeprowadzają w Polsce nielegalne lobotomie na bezbronnych, bogu ducha winnych bohaterach, którzy zawinili jednym – podjęciem próby racjonalnego myślenia. Niewinne istnienia tracą kontakt z rzeczywistością, na Mapie Huncwotów widać, jak bez celu drepczą w kółko od początku do końca opowiadania, a jeżeli to postacie kanoniczne, lobotomia nie wystarcza, trzeba dodatkowo przeprowadzić amputację charakteru, coby zapewnić swojej Mary Sue bezpieczeństwo w romansowaniu z jej niegrzecznym chłopakiem. Niemniej, amputacją charakteru i wypinaniem czterech liter na kanon zajmiemy się kiedy indziej, bowiem dzisiejszą niedzielę poświęcimy na taktykę starą jak blogosfera i jeszcze trochę. Jak wszyscy wiemy, czasem nawet z autopsji własnych tekstów, w schematycznych opowiadaniach nie istnieje coś takiego jak bohater zdolniejszy, fajniejszy, (…), a co najważniejsze: mądrzejszy od Mary Sue. Każdy w jej otoczeniu musi zostać ogłupiony do potęgi, coby w przyrównaniu nasza ukochana Maryśka mogła dumnie wystąpić przed szereg bezmózgów, niczym odpowiednik neandertalskiego Alberta Einsteina. Jednak najgorsze nie jest odarcie z szarych komórek każdego, kogo tylko się da, a konsekwencje, jakie ciągnie za sobą ten półśrodek.
  Zaczniemy od ogłupiania rówieśników, czyli – zgodnie z tradycją – Mary Sue musi mieć swoją przeciwniczkę. Może lepszym określeniem byłoby miano arcywroga, w końcu do takich rozmiarów rozdmuchuje się biedną, bezwolną Scary Sue, której osobowość została nieświadomie sklecona w taki sposób, by z listy odhaczyć jak najwięcej schematów, dzięki czemu stawała się płytka jak kałuża. Rzecz jasna, płytka nie w sposób, jaki wymarzył sobie autor. Miała być płytka, bo jest najładniejszą dziewuchą w szkole, okręca sobie chłopców wokół palca, może mieć każdego i z czystej złośliwości chce wziąć w posiadanie akurat wybranka Maryśki (który nie jest płytki i woli niepłytkie!), wyśmiewa wszystkich dookoła, tak naprawdę jest głupia jak but i w ogóle to maluje się za mocno! Niestety wyszła płytka, bo jest tak nieprawdopodobną postacią składającą się (głównie) z odzwierciedlenia uprzedzeń oraz stereotypów płciowych, a także z nieusprawiedliwionego niczym bycia tzw. „suką z powołania”, że trudno jest odczuwać wobec niej cokolwiek, choć w zamyśle mieliśmy nią wręcz gardzić. Jednowymiarowa, do przesady czarno-biała bohaterka z nieuzasadnioną, często niewywołaną niczym niechęcią do Maryśki to już twardy orzech do zgryzienia, a gdy tak doda się do niego wyzierające z tekstu uprzedzenie autora i desperacką próbę ogłupienia Scary Sue, mamy mieszankę wybuchową.
  Kolejnymi ofiarami, których mózgi zostają unicestwione odłamkami z powyższego wybuchu, będą rodziciele. Jeżeli nie poszczęściło im się na tyle, by zostać amputowanymi i zmiecionymi pod dywan, dostają w przydziale o wiele okrutniejszy los niż nieistnienie, śmierć w dramatycznym wypadku samochodowym czy bardziej bohaterska w starciu z Voldemortem albo jego poplecznikami. Prawdziwe schematy są w tym przypadku dwa: albo rodzice Mary Sue są jednostkami skrajnie toksycznymi, patologicznymi jednostkami (często alkoholicy i narkomani stosujący przemoc psychiczną), albo są to ludzie biznesu, zapewniający córce wszelkie wymarzone dobra materialne, rzecz jasna kosztem wiecznej nieobecności. Pierwszy typ rodziców jest ogłupiony, no bo przecież mądrzy ludzie nigdy nie padają ofiarą uzależnień, są na to, khe, za mądrzy. Ostatecznie córka ich nienawidzi, gardzi nimi do tego stopnia, że nigdy przez myśl nie przeszła jej próba pomocy własnym rodzicom, nieważne, czy ta z góry byłaby skazana na porażkę siłą imperatywu narracyjnego, liczą się intencje i odstępstwo od schematu. W drugim podtypie natomiast piętnowany jest przyprószony głupotą wątek, w którym córcia jest pozostawiona samej sobie na praktycznie cały okres edukacji, a żywi rodzice są jej potrzebni jedynie po to, by mieć gdzie przyjechać na święta i wakacje, bo przecież gdyby nie żyli, mieszkałaby w sierocińcu, gdzie nie miałaby do opisania sypialni urządzonej w sposób odzwierciedlający jej bogaty charakter.
  Następną ofiarą, moim skromnym zdaniem drugą w zestawieniu najbardziej poszkodowanych, jest rada pedagogiczna Hogwartu. Wszyscy jak jeden mąż są sprowadzani nie tylko do poziomu inteligencji przeciętnego pantofelka, ale równocześnie są amebami emocjonalnymi, w dodatku niepoczuwającymi się do… czegokolwiek. W szkole dzieje się coś poważnie niezgodnego z regulaminem? Kto by się przejmował. Ta uczennica z patologicznej rodziny zachowuje się dziwnie, jest wyalienowana, opuszcza lekcje, a jej stopnie lecą łeb na szyję? Pff, ta dzisiejsza młodzież i jej emo fazy. Jeden z uczniów goni po hogwarckich korytarzach, ciskając gdzie popadnie czarnomagicznymi klątwami, a nawet zaklęciami niewybaczalnymi? E tam, pikuś. W Hogwarcie grasuje notoryczny damski bokser, młodociany gwałciciel lub nawołujący (i czyniący ku temu kroki) do czystki etnicznej sympatyk Voldemorta? Ale panie, nie takie rzeczy się tu działy!
 Jak powszechnie wiadomo, profesorowie w Hogwarcie są od dwóch rzeczy. Jeden: podtrzymywania złudzenia, że rzecz zaiste bierze miejsce w szkole z internatem, jednak poza narzekaniem na tony zadań domowych i wypracowań do napisania „na wczoraj” nic innego na to nie wskazuje. Dwa: wlepiania szlabanów tak, żeby potem było z tego wymuszone macanko i wciskanie sobie jęzorów w gardła, z takiego szlabanu wszyscy zainteresowani wyciągną porządną lekcję. Z pewnością nie zatrudnia się ich w Hogwarcie po to, by próbowali nauczyć czegoś uczniów czy żeby sprawowali nad nimi pieczę, dbali o ich bezpieczeństwo, pozytywnie wpływali na ich rozwój, wykonywali profesorskie obowiązki, gdzie tam. A jeżeli ktoś z Was zastanawia się, czy – skoro uczniowie w obliczu takich niebezpieczeństw nie mogli liczyć na pomoc rady pedagogicznej – ktokolwiek postanowił poszukać ratunku poza Hogwartem, poskarżyć się rodzicom, komukolwiek… Oczywiście, że nie. Odwołując się do momentu, kiedy Zbrodnie były świeżutkim fenomenem blogaskowym: wszyscy w Hogwarcie mają wspólną jaźń, którą opisałam w poście o Kompleksie Huncwota.
(© RaRo81)
  Jednak jest ktoś, kto zgarnia najmocniejsze ciosy ogłupienia i, wbrew zamysłom autorów, jest to właśnie nikt inny a Mary Sue. Bo jeżeli wszyscy w jej otoczeniu to skończeni idioci, którzy jakimś cudem opanowali umiejętność oddychania i chodzenia jednocześnie, Maryśka nie musi robić nic, żeby się wykazać, nie musi się rozwijać, nie musi z nikim konkurować o atencję i przychylność czytelnika (który i tak nie darzy jej sympatią, niemniej). W ten sposób nie tylko ujawnia swoją prawdziwą twarz (czy raczej: prawdziwe bezmózgowie), ale też nie ma żadnych asów w rękawie (bo po co takowe posiadać w podobnym środowisku), niczym nie jest nas w stanie zaskoczyć, bo wyróżnia się jedynie tym, że spośród wszystkich bohaterów w opowiadaniu jest akurat tą, której w udziale przypadła autorska faworyzacja. Jednak do faworyzacji większość autorów się nie przyzna, większość nie przyzna, że ten i ten bohater to ich alter ego, dlatego dziś śpieszę z zapewnieniem, że nie trzeba się przyznawać do niczego. To po prostu widać. Ponadprzeciętne przywiązanie autora do bohatera jest łatwo dostrzegalne, jednak nie zawsze jest to rzecz zła – nie ma niczego nieodpowiedniego w darzeniu sympatią swoich postaci, tak samo jak świadome, krytyczne (niekoniecznie otwarte) pisanie o swoim alter ego może być ciekawym sposobem na poznawanie siebie, taki mały pisarski eksperymencik. Problem jednak zaczyna powstawać wtedy, kiedy sympatia utrudnia nam dostrzeżenie, że może ta Maryśka nie jest taka fajna, jak mogłoby się zdawać, że może wcale nie wyszła ta pozytywna kreacja, w którą celowaliśmy, że może w istocie ktoś poza tłem dostał rykoszetem ogłupienia wszystkich dookoła.
  Wiecie co, czasem tak zastanawiam się nad opłakanym stanem tekstów w blogosferze, nad lenistwem większości autorów, wiecznym chodzeniem na łatwiznę, a równoczesnym pragnieniu bycia najlepszym autorem (Autorem nad Autorami) w blogosferze… I tak sobie myślę, że może jednak to ja poproszę tę lobotomię.

14 komentarzy:

  1. Super post!
    Miałam zamieścić długi komentarz, ale napiszę jedno: postać, która jest w stanie lśnić jedynie na tle Scary Sue lub udowadniająca swą wszechzajebistość w zestawienie z troglodytami/innymi bohaterami poddanymi lobotomii to niestety nie tylko domena wszelkich blogasków, ale i książek uznawanych za klasykę literatury. Powszechnie uznanych filmów również. No ale to już temat nieomal na esej:-D.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, na przykład jakie klasyczne filmy? :D

      Usuń
    2. No jak dla mnie Corleonowie to specyficzny przykład marysuizmu, zwłaszcza Vitto. Tylko że szlachetność mafiosów dbających o rodzinę, surowych ale sprawiedliwych, może lśnić jedynie na tle skorumpowanych policjantów, senatorów dziwkarzy i watażków trzęsących włoską dzielnicą nędzy. Może jestem złośliwa, ale jak dla mnie wizja mafii, jaką przedstawił Coppola, jest równie stronnicza i niepełna, co obraz amerykańskiego Południa w "Przeminęło z wiatrem". W ogóle za tym filmem (znaczy, za "Ojcem chrzestnym" w całości) nie przepadam i tak mi w pierwszej kolejności wpadło do głowy.

      Usuń
    3. Akurat jako przykład wybrałaś klasyk, którego nie widziałam :'P. To znaczy kiedyś włączyłam, gnana poczuciem winy, że jeszcze nie oglądałam, ale potem mi rypły korki, coś tam w kompie się spiekło i przez trzy miesiące żyłam niczym w średniowieczu... Uznałam to za znak :'D.
      Ale klasyki też można różnie definiować, ja jako klasyki bardziej widzę już filmy z lat ~'90, starszych mało widziałam. Ale moim ulubionym starym filmem, który powinien być uznawany za klasyk, a chyba nie jest, byłoby 12 gniewnych mężczyzn. Genialny film, jeżeli masz ochotę na żywych, myślących bohaterów i fabułę posuwaną do przodu samymi dialogami i dedukcjami.

      Usuń
    4. "gnana poczuciem winy" Wcale się nie obwiniaj!B-) Moim zdaniem każdy ma prawo do własnej definicji klasyki danej dziedziny sztuki i nie trzeba oglądać niczego na siłę. A już argument "nie widziałeś czegoś, jesteś niedouczkiem" jest obrzydliwy i w pewien sposób snobistyczny.
      "Dwunastu..." kiedyś widziałam i mi się podobali. Lubię takie filmy, w których ma być nie epic, ale psychologicznie.

      Usuń
  2. Kiedyś stworzyłam głupią blondynkę, która miała namieszać, ale kiedy zdałam sobie sprawę z tego jakie to stereotypowe i krzywdzące, zrobiło mi się żal tej postaci i zaczęłam ją bardzo lubić i próbować naprawić./anon

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hehe, zawsze dobrze :D. Byle się w czas zorientować i było co naprawiać...

      Usuń
    2. Ostatecznie i tak uznałam, że nie jest niezbędna i w którejś tam wersji mojego opka przestała istnieć. Czasami za nią tęsknię...

      Usuń
  3. Humor jak zwykle przedni :p chowaj o pod peleryną-niewidką:p biedni ci niektorzy bohaterowie,tutaj to nawet tej zolzie mozna współczuć,ze jest tak jednowymiarowa i nic wiecej sobą nie reprezentuje. A codo głównej bohaterki-jak sie ja skrytykuje,to takie Hejty lecą,ze hej:w końcu to alter ego autorki,wiec wlasciwie co się dziwić? :p

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie - nawet jeżeli mamy w jednym opowiadaniu zołzę i bohaterkę typu pokrzywdzonego przez los (patologiczna rodzina i różne cuda na kiju), to zołza jest najnajbardziej pokrzywdzona, bo ze strony uprzedzonego autora, który nie pozwala jej być nikim, a tylko zołzą :D.

      Usuń
  4. Ja kiedyś też tak miałam, że tworzyłam maryśki (np super piękna bohaterka miała doskonałe wyniki na studiach, jak się chajtnęła, to oczarowała rodzinę męża z przyległościami, a jej przyjaciółka była oczywiście Tą Głupią). I nawet nie chodziło o moje alter ego czy coś w rodzaju avatara. Wielu rzeczy nie chciałam z moją postacią dzielić, począwszy od strefy klimatycznej, a skończywszy na truloffie. Ona miała być Specjalnym Płatkiem Śniegu pośród bohaterów z różnymi wadami i osobą kontrastową do introwertycznego, melancholijnego męża. Musiałam zapoznać się z pracą analizatornii i książkami kilku obiektywnych pisarzy, by zrozumieć, że Marysiek się nie tworzy, i nadal nad tym pracuję.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, Maryśka nie zawsze musi być, jak to trafnie ujęłaś, awatarem czy alter ego autora, ewentualnie odzwierciedleniem pragnień (idealny, romantyczny trulof, który kocha tak mocno, że bez tej Miłości by umarł itepe). Ja chyba z Marysiek wyrosłam, mam większy problem z tworzeniem bohaterów do lubienia (to znaczy głównych, u mnie główni bohaterowie zwykle są mało lubiani, niezależnie od intencji, a sympatią obdarzani drugo-, trzecioplanowi). I mam też problem z tworzeniem wiarygodnych - kiedy ktoś ma być u mnie w opku antybohaterem, zwykle wychodzi dość płasko. Autopsje własnych opek zawsze w cenie, może następnym razem wyjdzie mi to lepiej :'D.

      Usuń
  5. Przeczytałam wszystko i... zaprawdę powiadam Ci, człowieku o wielu awkach, zacnego prowadzisz blogaska! (Skąd ja znam ten styl?).
    Czekam na kolejną notkę i obiecuję bardziej konstruktywny komentarz.

    OdpowiedzUsuń

Lubię komcie. Dajcie mi komcie. Proszę o komcie. Chcę komcie. Komcie komcie komcie.

Szablon stworzony przez Arianę | Technologia Blogger | X X